„Hard Land” Benedict Wells

Przekład: Viktor Grotowicz

Wydawnictwo Poznańskie 2022

Gatunek: powieść

Na moim blogu znaleźliście już recenzję książki niemieckojęzycznej autorki, której proza wydaje się wyjątkowo nie niemiecka (Milena Michiko Flašar „Nazwałem go Krawat”). Do tego typu lektur dodaję dziś oficjalnie powieść „Hard Land” niemiecko-szwajcarskiego pisarza Benedicta Wellsa, którego akcja toczy się w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych XX wieku. Amerykańskość tej książki nie polega jednak jedynie na miejscu akcji, ale również na świecie przedstawionym (rola amerykańskiego kina, muzyki, zaryzykowałabym tu ogólne stwierdzenie „popkultury”) oraz na bohaterach, którymi są nastolatkowie wychowujący się w małej, zapadłej miejscowości w stanie Missouri.

Głównym bohaterem książki jest Sam – dojrzewający chłopak, którego mama jest śmiertelnie chora, a jego stosunki z ojcem są delikatnie mówiąc chłodne. Sam cierpi na ataki lękowe, izoluje się w domu, nie ma życia towarzyskiego. W czasie wakacji postanawia zatrudnić się w kinie, gdzie poznaje wspaniałych przyjaciół i dziewczynę o imieniu Kirstie. To lato zmienia jego życie na zawsze i z lękliwego chłopca Sam staje się młodym mężczyzną, który jest pewny siebie.

„Hard Land” to powieść z gatunku „coming of age”, w którym dojrzewanie gra główną rolę, ale inne ważne motywy to: przyjaźń, nawiązywanie relacji z innymi, samoświadomość, przeżywanie żałoby po bliskiej osobie.

 Już pierwsze zdanie książki brzmi przejmująco: „Tego lata zakochałem się, a moja matka umarła.”, a po pierwszej części opowieści o amerykańskich nastolatkach i ich imprezowym życiu, autor postanawia urządzić czytelnikom prawdziwy rollercoaster: jest wzruszająco, melancholijnie, poważnie, dowcipnie. Przemiana głównego bohatera wysuwa się na pierwszy plan, ale emocjonalność uchwycona na stronach książki porusza i sprawia, że nie chce się, aby powieść się kończyła.

Zadziwia też dokładność młodego autora w oddaniu ducha czasów Ameryki rządzonej przez Ronalda Reagana. Wellsa fascynuje ten okres w USA i jego wiedza na temat popkultury czy życia społecznego jest bardzo duża. W wywiadach na temat swojej książki podkreśla, że choć nie znał tego świata z autopsji, to czuł się w nim wolny i szczęśliwy.

Głębszą i dłuższą analizę mojego autorstwa poświęconą tej książce znajdziecie w czasopiśmie „Nowe Książki”.

„Strach bramkarza przed jedenastką” Peter Handke

Przekład: Kamil Idzikowski

Wydawnictwo Officyna 2022

Gatunek: opowiadanie

Zastanawialiście się kiedyś, na czym polega awangarda w literaturze? W muzyce, pracach plastycznych, jest ona łatwiejsza do rozpoznania, ale w książkach? Dobrym przykładem jest wydane w polskim przekładzie (tłumacz Kamil Idzikowski) opowiadanie Petera Handke „Strach bramkarza przed jedenastką”. Ten utwór noblisty czekał aż 52 lata na wydanie polskojęzyczne i ten fakt może dziwić, choć samo opowiadanie nie jest łatwą i przystępną lekturą. Do tego jednak austriacki pisarz zdążył przyzwyczaić swoich czytelników.

„Strach bramkarza przed jedenastką” nie jest wbrew tytułowi opowiadaniem o sporcie lecz historią byłego piłkarza, a obecnie montera – Josefa Blocha, który popełnia zbrodnię i opuszcza Wiedeń. Udaje się do małej wsi przy granicy, z gazet dowiaduje się, że jest poszukiwany przez policję. Trudno jednak stwierdzić, czy ucieka: spędza czas w licznych gospodach, czytelnik dowiaduje się z dokładnością sprawozdania  sportowego o tym, jak wyglądają podstawki pod kufle z piwem, które wypija, jaka była pogoda i gdzie Bloch wybrał się na spacer. Bohater jest skupiony na sobie, choleryczny, jest mu wszystko jedno, czy wpadnie w ręce policji czy nie. Ma objawy nerwicy lękowej, koncentruje się na swoich często abstrakcyjnych przemyśleniach filozoficznych.

Postać głównego bohatera i język opowiadania mogą drażnić czytelnika. Akcja dłuży się, brakuje tradycyjnych punktów zwrotnych, czytelnik nie dowiaduje się niczego nowego, co by miało prowadzić do punktu kulminacyjnego. Handke eksperymentuje, sprawdza, gdzie zaciera się granica między światem literatury, językiem i ich odbiorem przez czytelnika. Udowadnia, że językowo, fabularnie i metafizycznie nie ma w literaturze żadnej konwencji. Jego cała twórczość jest podyktowana tej zasadzie, a w opowiadaniu „Strach bramkarza przez jedenastką”, bardzo dobitnie tego doświadczamy.

W zrozumieniu utworu bardzo pomaga posłowie Marcina Polaka, które według mnie powinno być przedmową, pewną instrukcją do czytania opowiadania noblisty.

Do lektury dłuższej recenzji książki zapraszam na łamy wakacyjnego wydania miesięcznika „Nowe Książki”.

„Sie hat Bock” Katja Lewina

język niemiecki

Wydawnictwo Dumont Buchverlag, 2021

gatunek: felietony

Przyznam się Wam do czegoś.

Chciałabym, żeby w Polsce mówiło się i pisało o seksie tak swobodnie i z takim dystansem jak w Niemczech. Aby można było na ten temat rozmawiać, dyskutować, czasem się wspólnie pośmiać, czy poeksperymentować (i to w każdym aspekcie), a nie obrażać, straszyć piekłem i diabłem.

Katja Lewina, czyli autorka książki „Sie hat Bock” przyznaje wprawdzie, że wielokrotnie była obrażana pisząc o otwartych związkach, patriarchacie w łóżku i dyskursie społecznym dotyczącym seksu, ale ona nie była chyba nigdy w Polsce i nie wie, co tu się dzieje, jeśli chodzi o ten temat.

„Sie hat Bock” to znaczy dokładnie tyle co: „ona ma ochotę”. Na co? W kolokwialnym języku niemieckim pojawia się natychmiastowe skojarzenie z seksem i jest ono raczej słuszne. Jeśli jednak siedmiolatek powie Wam, że „hat Bock”, to wiedzcie, że chodzi o gry komputerowe i objadanie się słodyczami lub cokolwiek innego, a nie o seks. I tu zacznę od końca: ta lektura to wspaniałe urozmaicenie słownictwa języka niemieckiego, o jakim nie dowiecie się raczej z podręczników do nauki języka obcego. Chodzi nie tylko o części anatomii, pozycje seksualne lecz ogólnie o kolokwialne wypowiadanie się na wiele tematów, co jest ciekawym zagadnieniem dla kogoś, kto uczy się danego języka, a nie mieszka na stałe w Niemczech.

Katja Lewina nie chce nas jednak uczyć języka niemieckiego, ale przede wszystkim namawia nas do otwartości, tolerancji i fantazji w innym temacie. To nie jest książka pornograficzna, a zbiór felietonów, w których seks nie jest tabu.

 Autorka pisze dużo o sobie i swoich doświadczeniach. Dzieli się swoimi „pierwszymi razami” (pornografia, masturbacja, seks, menstruacja) z czytelnikami, robi to naturalnie, często dowcipnie. Dużą rolę w jej przemyśleniach gra feminizm, patriarchat. Często opisuje historię, antropologię, nawiązuje do różnych wydarzeń społecznych. Próbuje tłumaczyć zachowanie kobiet i mężczyzn, uwarunkowania kulturalne i społeczne. To nie jest jednak też książka naukowa. Raczej przemyślenia o seksie z perspektywy młodej, inteligentnej kobiety. A takie chce się czytać, czyż nie?

„Obcowanie z obcym” Esther Kinsky

Przekład: Zofia Sucharska i Sława Lisiecka

Wydawnictwo OD DO, Łódź 2021

Gatunek: esej

Znana tłumaczka literatury polskiej na język niemiecki oraz pisarka – Esther Kinsky opisuje swój stosunek do słowa pisanego, przekładu, pracy tłumacza i recepcji utworu w obcym języku. Jej esej „Obcowanie z obcym” został przetłumaczony na język polski przez Zofię Sucharską oraz Sławę Lisiecką i wydany przez łódzkie Wydawnictwo OD DO. To lektura obowiązkowa dla tłumaczy i osób, które interesują się sztuką przekładu. Możecie ją również przeczytać w oryginale pod tytułem: „Fremdsprechen”.

Choć esej Kinsky zajmuje około stu stron, to nie czyta się go łatwo. Lektura wymaga skupienia, autorka zaprasza czytelnika w dziwną podróż pełną filozoficznych wywodów dotyczących języka, słowotwórstwa, pracy tłumacza. Dzięki niej można jednak zdać sobie sprawę z tego, jak trudną do scharakteryzowania jest rola osoby, która przekłada tekst. Jak ważne jest brzmienie słów oryginału, konotacje kulturowe, historyczne, skojarzenia, które w obcym języku giną, a w najlepszym razie brzmią nienaturalnie. Czy tłumacz ma prawo je usunąć? Znaleźć inny odpowiednik? Tłumacz obcuje z obcym, jego praca jest sztuką, nie wystarczy znać obcy język, by zajmować się tłumaczeniem prozy czy poezji.

Esther Kinsky jest autorytetem w dziedzinie tłumaczenia, choć w Niemczech sporym echem wybrzmiały jej wypowiedzi krytykujące prozę Olgi Tokarczuk. Kinsky przetłumaczyła kilka książek noblistki, ale świadomie zrezygnowała z dalszej współpracy tłumacząc to tym, że utwory takie jak „Księgi Jakubowe” są dla niej niezrozumiałe. Była to osobista decyzja, na którą Kinsky znana z przekładów Joanny Bator, Mirona Białoszewskiego, Magdaleny Tulli i innych mogła sobie pozwolić. Tłumaczka studiowała slawistykę w Bonn i w Toronto, tłumaczy z języka polskiego, angielskiego i rosyjskiego. Całe życie zajmuje się przekładem, jest autorką wielu powieści. Jedna z nich – „Hain” otrzymała w 2018 roku nagrodę Lipskich Targów Książki.   

Niezwykle ciekawe jest zakończenie książki, którym jest próba przekładu własnego tekstu. Kinsky napisała krótkie prozatorskie strofy w języku angielskim „Point od Departure”, a następnie przełożyła je sama na język niemiecki i opisała szczegółowo trudności, jakie wynikły z tego doświadczenia. ”Obcość rozumiem tu nie jako świadomą postawę w chwili rozpoczęcia pracy nad tłumaczeniem, lecz jako wrażenie, że tekst w nowym języku nie miał nic wspólnego z moim językiem wewnętrznym, z moim niemieckim światem słów;”[1] – pisze. Kinsky nie była zadowolona z efektu, choć sama była autorką i tłumaczką. Oba teksty zostały opublikowane w książce „Obcowanie z obcym”, jednak to nie wszystko. Zostały przetłumaczone z języka niemieckiego i angielskiego na język polski i również zamieszczone wraz z esejem. Powstał niesamowity efekt. Jeden tekst tłumaczony z różnych języków i przez różne tłumaczki brzmi podobnie i zarazem inaczej. Lektura porównawcza jest świetnym ćwiczeniem dla czytelnika/czki, których interesuje sztuka przekładu.

Przemyślenia doświadczonej tłumaczki w zakresie przekładu, struktury, języka, choć nie są łatwe, to na pewno ciekawe i uświadamiają nam, jak wiele trudności ma osoba profesjonalnie zajmująca się słowem. „Zwykły” czytelnik nie zdaje sobie wielokrotnie sprawy z tego, co działo się w głowie tłumacza pracującego nad danym tekstem, a znajomość różnych języków nie decyduje o tym, czy ktoś jest dobrym tłumaczem czy nie. Warto o tym pamiętać.

Poniżej podpowiadam Wam tytuły innych książek, niezwiązanych z literaturą niemieckojęzyczną, na temat sztuki translatorskiej.

  • Małgorzata Łukasiewicz „Pięć razy o przekładzie” wyd. Karakter 2017
  • Piotr Sommer (wybór i opracowanie) „O nich tutaj” Instytut Książki 2016
  • Zofia Zaleska „Przejęzyczenie. Rozmowy o przekładzie” wyd. Czarne 2015

[1] E. Kinsky „Obcowanie z obcym” wyd. Od Do, Łódź 2021, S. 84

„Nazwałem go Krawat” Milena Michiko Flašar

Przekład: Barbara Bruks

Wydawnictwo Oficyna Lustro 2021  

Gatunek: powieść

Trudno napisać wprost, że książka Mileny Michiko Flašar to przykład literatury niemieckojęzycznej, ale nie da się też temu zaprzeczyć. Autorka jest Austriaczką, mieszka w Wiedniu, pisze po niemiecku. Powieść „Nazwałem go Krawat” jest jednak tak japońska i odbiega stylem od literatury europejskiej, że sama nie jestem pewna, czy pasuje na bloga o książkach niemieckojęzycznych. Jest to jednak bardzo ciekawa powieść, więc warto tu  o niej wspomnieć.

Autorka Milena Michiko Flašar żyje i tworzy w Austrii, ale jej drugą ojczyzną jest faktycznie Japonia. Pisarka wychowywała się w dwujęzycznym domu, jej mama jest Japonką i Milena dorastała w otoczeniu japońskiego języka, kultury, zwyczajów. Jej twórczość to przykład na to, jak ciekawe i bogate jest dorastanie w różnych językach i kulturach. Pisarka bywa często w Japonii i to ten kraj stał się domem jej bohaterów literackich.

Głównym bohaterem książki „Nazwałem go Krawat” jest Taguchi Hiro – dwudziestoletni Japończyk, który jest hikikomori. To określenie oznacza wprost, że izoluje się od społeczeństwa, nie chce być taki jak wszyscy, nie chce dorosnąć, pracować w korporacji. Co ciekawe, hikikomori naprawdę istnieją i stanowią duży problem dla japońskiego społeczeństwa. Coraz więcej młodych ludzi nie radzi sobie z presją, nie chce być takimi, jak ich rodzice. Dla tych znowu posiadanie w domu hikikomori to wstyd. Ukrywają syna, pozwalają mu żyć w jednym pokoju, dostarczają jedzenie i marzą o tym, by Taguchi wreszcie do nich przyszedł i zjadł z nimi kolację.

Gdy niemal po dwóch latach samoizolacji Taguchi wychodzi z pokoju i udaje się do parku nie wie, że spotka mężczyznę, który różni się od niego tak bardzo, a równocześnie połączy go z nim tak wiele: nieprzepracowane traumy, niechęć do konwenansów, samotność. Tym mężczyzną jest salaryman Tsuyoshi. Salaryman to pracownik korporacji, ktoś kto nie ma czasu na rodzinę i przyjemności, a jedynie na pracę w biurowcu. Mężczyźni zaczynają ze sobą rozmawiać, próbują się nawzajem zrozumieć. Ich spotkania na ławce w parku przypominają terapię i odnoszą zadziwiające skutki.

Powieść „Nazwałem go Krawat” to historia o akceptacji, przyjaźni, samotności i iluzji, jaką jest życie w grupie zwanej społeczeństwem. Milena Michiko Flašar konfrontuje czytelnika europejskiego ze współczesnym społeczeństwem japońskim i robi to w sposób naturalny, wrodzony. Język powieści jest specyficzny, pełen niedopowiedzeń, krótkich, urwanych w pół zdań. Trudno wejść w ten świat i trudno go szybko opuścić. Świetnie poradziła sobie z tym tłumaczka książki Barbara Bruks, która tłumaczyła fragment powieści na Ogólnopolskim Konkursie Translatorskim z Literatury Austriackiej i zdobyła za to trzecią nagrodę.

Więcej na temat książki napisałam dla czasopisma „Nowe Książki”. Recenzja ukaże się w kwietniowym numerze z 2022. Zapraszam do lektury.

„Czas wilka. Powojenne losy Niemców” Harald Jähner

Przekład: Arkadiusz Żychliński

Wydawnictwo Poznańskie 2021

Gatunek: reportaż

Ta książka wypełnia według mnie pewną ważną lukę w polskiej edukacji. Co wiemy o Niemczech tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej? Pokonane państwo agresora nie zasługuje już na uwagę, a szkoda, bo można się od niego wiele dowiedzieć i zrozumieć, jak i dlaczego dziś tak a nie inaczej funkcjonuje. Na lekcjach historii omawia się krótko strefy okupacyjne, potem mur w Berlinie i jego upadek – koniec. A tak naprawdę było o wiele straszniej i ciekawiej.

 Jak wyglądała odbudowa podzielonego na strefy kraju, którego każdy (Niemiec także) nienawidził? Jak żyło się w kraju zniszczonym nie tylko materialnie, ale przede wszystkim moralnie? Przemiany społeczne, ekonomiczne i kulturowe, jakie zachodziły w powojennych latach były w Niemczech olbrzymie i z pewnością wpłynęły na to, jak kraj wygląda dzisiaj i na jaką politykę się decyduje. Polacy nie są według mnie tego świadomi i książka „Czas wilka” autorstwa Haralda Jähnera powinna być lekturą wszystkich, którzy choć trochę interesują się historią, ale także polityką czy socjologią.   

Harald Jähner jest niemieckim dziennikarzem. Przez wiele lat był związany z gazetą „Berliner Zeitung”, jest honorowym profesorem dziennikarstwa kulturalnego na Uniwersytecie Sztuk Pięknych w Berlinie. Za książkę „Wolfszeit. Deutschland und die Deutschen 1945-1955”, którą w ubiegłym roku wydało w Polsce Wydawnictwo Poznańskie (w przekładzie Arkadiusza Żychlińskiego) pod tytułem „Czas wilka. Powojenne losy Niemców”), dziennikarz otrzymał renomowaną nagrodę lipskich targów książki.

Dla Niemców tego typu publikacja to ważne wydarzenie. Dziennikarz opowiada w niej o pierwszych latach powojennych kraju, który według niektórych w ogóle nie miał prawa po drugiej wojnie światowej istnieć. Jähner pisze wprost o społeczeństwie, które funkcjonowało tylko dzięki jakiemuś wewnętrznemu, biologicznemu instynktowi przetrwania. Ludzie przemieszczali się z miejsca na miejsce, nie mieli domów, nie mieli co jeść. Snuli się po zbombardowanych ulicach, kradli, zabijali. Równocześnie starali się po prostu jakoś żyć, wychowywać dzieci. Jeśli w ruinach stało kilka ścian koło siebie, od razu je zagospodarowywano. Jeśli padło jakieś zwierzę – koń, osioł, od razu go ćwiartowano na kawałki i jedzono. Po kraju kręcili się więźniowie, przymusowi robotnicy, którzy nie wiedzieli, co mają ze sobą robić. Przesiedleńcy nie mogli znaleźć dachu nad głową. Niemiec Niemcowi stał się obcy, Niemiec Niemcowi stał się wilkiem. Nic nie zostało z wielkich haseł nazistowskich, wspólnoty, patriotyzmu. Ogrom zniszczeń i cierpienia sprawił, że niemieckie serca nie miały dla kogo bić.  

Tak, każdy kraj po wojnie musi się odbudować. To trudny i długi proces. Polska była jeszcze bardziej zniszczona, ale była krajem zwycięzców i o niej uczymy się na historii bardzo wiele. Perspektywa innego kraju jest w tym przypadku według mnie ciekawa, bo nam Polakom praktycznie obca.

Autor dzieli swoje rozważania na rozdziały, które poświęca tematyce społecznej, ekonomicznej czy kulturowej. Zwraca uwagę na ważną rolę kobiet, ich siłę, morale, ale i chęć do dalszego życia. Opisuje degrengoladę mężczyzn, szabrownictwo dokonywane przez dzieci, pisze o strategiach odgruzowywania miast, budowie tychże. Najciekawszym według mnie rozdziałem był ten o miłości i nie mam na myśli romantycznych uniesień Niemców tuż po wojnie. Kobiety często nie poznawały mężów, którzy wracali wyniszczeni wojną i się z nimi rozstawały. Znalezienie mężczyzny, z którym można było założyć rodzinę i zacząć wszystko od początku było niezwykle trudne. A to kobiety w Niemczech miały jak się zdaje więcej siły i ochoty na normalne życie niż mężczyźni. Dlatego na przykład zadawały się z amerykańskimi żołnierzami. Niemieccy mężczyźni potrzebowali całych lat, by wyjść z traumy i próbować normalnie funkcjonować w tych nienormalnych warunkach, podczas gdy kobiety zakasały rękawy i zbierały gruz.

Dozwolone było praktycznie wszystko, nawet kościół w pewnym sensie przyzwalał na kradzieże, by móc przetrwać głód. Kardynał Josef Frings zezwolił poniekąd na „organizowanie” węgla, jedzenia, co przyjęło się w języku niemieckim jako „fringsowanie”, czyli po prostu kradzież. Czarny rynek kwitł, pieniądze nie miały żadnej wartości.

Ciekawie Jähner opisuje tworzenie się nowego powojennego kraju, instytucji, które powstawały lub które ulegały denazyfikacji i należało je obsadzić nowymi ludźmi. W całym chaosie próbowano wprowadzać nowe przepisy, odgruzowywano kraj, otwierano nowe zakłady pracy. Ludzie byli głodni kultury, chcieli wieczorem po pracy spotkać się, by tańczyć lub posłuchać muzyki. Rozwój gospodarczy, demokratyzacja sprawiły, że było to tak naprawdę niedługo po wojnie już możliwe, choć w 1945 roku pewnie nikt w to nie wierzył.

Przedziwne i przeciekawe musiały być to czasy, abstrahując już od poczucia winy mieszającego się z wyparciem zbrodni. Tygiel pokrzywionych ludzkich historii, cierpienia, a równocześnie chęć dalszego życia w „normalności” stanowiły instynkt, dzięki któremu Niemcy przetrwały. Rozliczenie się z przeszłością, kac moralny, rewolucja młodych przeciwko starym wierzącym kiedyś w nazizm – to wszystko przyszło dopiero po latach, ale przyszło.     

„Czas wilka” to reportaże, które czyta się trochę jak pracę naukową. Bibliografia książki „Czas wilka” jest bardzo rozbudowana, obejmują ją jednak przede wszystkim niemieckie źródła historyczne. Lekturę utrudniają trochę liczne przypisy (jest ich łącznie 391) i książka przypomina czasem podręcznik do historii. Autor opisuje wprawdzie historie pojedynczych osób, by zobrazować problematykę, którą porusza, jednak często czytamy fragmenty artykułów prasowych, dane statystyczne, ogólne przemyślenia i interpretacje. Mimo wszystko „Czas wilka” to lektura bardzo pouczająca i ważna. Odkrywa perspektywę, której Polacy nie znają lub często też nie chcą znać, tłumaczy pewne procesy, odpowiada na różne ciekawe pytania.

Trąby jerychońskie” Unica Zürn

Przekład: Małgorzata Łukasiewicz, Maryna Ochab

Posłowie: Agnieszka Taborska

Wydawnictwo Drzazgi, Okoniny 2021

Gatunek: opowiadania

Sama nie wiem, co jest ważniejsze w omówieniu książki pod tytułem „Trąby jerychońskie”: autorka, czyli Unica Zürn, jej życiorys, czy sama proza, którą tworzyła i która została przetłumaczona na język polski i wydana przez Wydawnictwo Drzazgi pod koniec 2021 roku. Tak czy siak, zapraszam Was na podróż po świecie, w którym jawa, sen, obłęd, szaleństwo łączą się niewidzialną nicią, a piękną prozę tworzy się z anagramów i z samotności.

Nie łudzę się, że znaliście wcześniej autorkę Unicę Zürn, a nawet jak tak, to pewnie kojarzycie ją jako partnerkę artysty surrealizmu Hansa Bellmera. Unica była jego muzą, modelką, „Lalką”, którą fotografował na przykład nagą związaną grubym sznurem. Zdjęcie nazywa się „Szynka”, znajdziecie je szybko w internecie. Unica rysowała, pisała, otaczała się artystami, fascynowała się surrealizmem, ale sama przez długie lata pozostawała tak jakby w cieniu. Podziwiała innych, lecz nie pozwalała innym zachwycać się sobą.

Urodziła się w Berlinie w 1916 roku, po ukończeniu studiów handlowych pracowała jako stenotypistka. Wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci. Nic nie zapowiadało kariery artystycznej, aż do momentu, gdy porzuciła męża oraz dzieci i rozpoczęła karierę pisarską. Pisała opowiadania, słuchowiska radiowe. Związek z Hansem Bellmerem był przełomem i klątwą jej życia. Para rozstawała się i ponownie schodziła. Bellmer zdawał sobie sprawę z tego, jak Unica była utalentowana i jak wielkie znaczenie dla jej zdrowia psychicznego ma sztuka. Tu poruszamy ważny wątek: Unica chorowała na depresję i schizofrenię. Swój stan psychiczny wyrażała poprzez sztukę: rysunki, poezję, opowiadania. Znając jej biografię trudno oprzeć się wrażeniu, że wymyślała i spisywała historie. Ona pisała wciąż o sobie, swoich miłościach, tęsknotach, wspomnieniach, przeżyciach, o własnym samopoczuciu, lękach, potworach, które ją nawiedzały i obrazach, które powstawały w jej głowie. Jej stan zdrowotny się pogarszał, a potem poprawiał. Niektóre kliniki pomagały, a inne jeszcze bardziej ją osłabiały. W niektórych szpitalach psychiatrycznych Unica czuła się dobrze, z innych chciała uciekać. Całe życie było podyktowane nawrotami choroby i związkiem z Bellmerem. Gdy ten po wylewie odmówił partnerce pomocy i nie miał już warunków, by się nią dalej zajmować, Unica wyskoczyła przez okno i zginęła.

Tę wiedzę, moim zdaniem, czytelnik powinien posiadać zanim zetknie się z opowiadaniami wydanymi pod tytułem: „Trąby jerychońskie”. W przeciwnym razie może być w szoku. Czytający czy czytająca zostają od razu skonfrontowani z przeżyciami małej dziewczynki, bohaterki opowiadania „Ciemna wiosna”. Smutna jest ta proza, wywołuje żal, strach, ale także odrzuca. Budząca się w młodym ciele seksualność ponosi absolutną porażkę, dziewczynka jest gwałcona, nieszczęśliwie zakochana, odrzucona przez rodziców.

W opowiadaniach Zürn w ogóle pełno przerażających i odpychających opisów i przeżyć. Krążą zawsze wokół miłości, odrzucenia, seksu. Największe wrażenie wywołało na mnie jednak opowiadanie „Mężczyzna w jaśminach”, które można zinterpretować jako zapis choroby autorki. Rzeczywistość miesza się z obłędem. Cała akcja jest jednym wielkim szaleństwem. Nie wiemy, czy to, co się dzieje, jest prawdą czy wymysłem chorej psychicznie bohaterki – narratorki. Czy jak opisuje spotkanie z przyjaciółmi, to są to prawdziwi ludzie czy obrazy w jej głowie?

Trudno czyta się te opowiadania, ale ich język jest piękny. Niemal każde zdanie to dzieło sztuki, co trzeba przypisać tłumaczkom, czyli Małgorzacie Łukasiewicz oraz Marynie Ochab. Najtrudniejszym wyzwaniem był przekład bardzo licznych anagramów. W rzeczywistości pisarkę fascynowało tworzenie nowych zdań z poprzestawianych liter. Wybierała sobie jakieś zdanie i układała z jego liter nowe zdania, wersy, ba całe wiersze. Jest to zadanie niezwykle pracochłonne w każdym języku, a jak tłumaczyć anagramy na język obcy? Jak chcecie wiedzieć, to zajrzyjcie proszę do tych opowiadań.

Jeśli miałabym cokolwiek skrytykować, ale nie jest to poważny zarzut, to byłoby to posłowie Agnieszki Taborskiej. Uważam, że jej tekst o Unice Zürn powinien być przedmową – pewnym ostrzeżeniem, wyjaśnieniem, z jaką prozą czytelnik za chwilę się zetknie. Mnie osobiście bardzo by to pomogło w przyswajaniu tej trudnej lektury.

„Trąby jerychońskie” to przykład literatury inspirowanej surrealizmem, wolnością, obłędem. To książka bardzo intymna, przytłaczająca, ale napisana pięknym językiem. Polecam.

„Marlene Dietrich. Prawdziwe życie legendy kina” Maria Riva

Przekład: Dorota Pomadowska, Monika Skowron, Natalia Wiśniewska

Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2021

Gatunek: biografia

Marlenę Dietrich znają wszyscy na całym świecie. A kto wie kim jest Maria Riva? Może właśnie w ten sposób zacznijmy w takim razie opowieść o monumentalnej biografii największej gwiazdy filmowej. Obojętnie, co wiedzieliście o Marlenie obiecuję Wam, że po lekturze książki pod tytułem „Marlene Dietrich. Prawdziwe życie legendy kina”, zmienicie swoje zdanie o niej, o zawodzie aktora, o Hollywood i o ociekającym przepychem życiu celebrytów. 

Maria Riva – autorka biografii o Marlenie Dietrich, aktorka, reżyserka, matka czterech synów, a w końcu jedyna córka słynnej gwiazdy filmowej, żyje w USA i w przyszłym roku będzie obchodzić setne urodziny. Specjalnie zaczęłam moje przemyślenia właśnie od niej. Bo przez niemal 100 lat życia, uznaje się ją wciąż „jedynie” za córkę swojej sławnej matki, a nie ofiarę. Tak, tak, dobrze słyszycie: relacja Marii i Marleny była wyjątkowo toksyczna, a Dietrich była po prostu Dietrich, a nie czułą matką. Choć w książce Maria Riva pisze o wszystkim z reporterską, a czasem zbyt pedantyczną szczegółowością, to  zwróćcie proszę uwagę, że książka powstała niemal tuż po śmierci Marleny Dietrich (została wydana w USA w 1992), zajmuje niemal tysiąc stron i wcale nie jest budowanym na cześć matki pomnikiem, wręcz przeciwnie. Maria Riva burzy mit i legendę, ale robi to nie bez powodu.

Zacznijmy od początku. Córka Dietrich, posiłkując się swoimi wspomnieniami, listami matki i jej kochanków, zdjęciami, całym archiwum dzienników Marleny, pisze biografię gwiazdy od wczesnych lat dzieciństwa (a aktorka urodziła się w 1901 roku w Berlinie), aż do śmierci Marleny Dietrich, która, przypomnijmy zmarła w Paryżu w 1992 roku. Maria Riva była dość wczesnym i jedynym dzieckiem aktorki i Rudolfa Siebera zwanego Rudim. Jej narodziny zbiegły się praktycznie z eksplozją kariery Dietrich, która podbijała serca fanów kabaretów oraz teatrów berlińskich. Z teatrów przeniosła się na ekrany kina niemego, a następnie do Ameryki, gdzie brała aktywny udział w tworzeniu historii kina – superprodukcji filmowych, najpierw niemych, potem z dźwiękiem, kolorem. Druga wojna światowa nie sprawiła, że zapomniano o Dietrich. Wręcz przeciwnie – podróżowała po całym świecie, by umilić czas amerykańskim żołnierzom i występowała na żywo grając na przykład na pile. Po wojnie wciąż pracowała zawodowo, była świadkiem powstania telewizji i rozrywki, jaką ta fundowała milionom ludzi na świecie. Ostatnim etapem jej kariery były występy solo na całym globie – najpierw na salach koncertowych, a potem w ekskluzywnych hotelach.

Marlena Dietrich była świetną aktorką, piosenkarką, ikoną stylu, piękną kobietą, perfekcjonistką. Była tytanem pracy, miała dobry gust i intuicję, która jej podpowiadała, w który projekt się angażować, a który nie. Nikogo i niczego się nie bała, była uparta, wymagająca i zawsze gotowa na występ. Problem polegał na tym, że jej życie było jednym długim występem, w którym nie było czasu ani ochoty na życie codzienne, na normalność, na zajmowanie się dzieckiem, bliskimi, na choroby, na obwisły biust, widoczne żylaki i tak dalej. Wszystko kręciło się wokół Dietrich, ona sama mówiła tylko o sobie, słuchała jedynie siebie. „Grała” świetną matkę, żonę, kochankę. W rzeczywistości chciała być jedynie wielbiona i adorowana. Chorobliwie. Jej związki z niemal wszystkimi mężczyznami i kobietami, którzy znaleźli się w jej pobliżu, były niczym innym jak nimfomanią. Wystawne kolacje kończone wymuszanymi wymiotami: bulimią. Morze wlewanego w siebie alkoholu skończyło się skrajnym alkoholizmem, a przyjmowanie wszelkich substancji bez opamiętania – narkomanią. Najgorsze było jednak to, że w tym spektaklu, którym można nazwać życie Dietrich, nie było miejsca na żadną słabość, a najgorsze – nie było miejsca na coś tak błahego jak niedyspozycja zdrowotna i starość. Chyba największe wrażenie w tej książce wywołały na mnie właśnie jej ostatnie rozdziały i porażający wręcz opis ostatnich lat życia Dietrich – starej kobiety, która oskarżała wszystkich o swój wiek i starość.

Nie chcę i nie powinnam streszczać książki. Chcę jednak Was zachęcić do jej lektury, choć nie ukrywam, trzeba mieć nieco czasu, by przeczytać niemal tysiąc stron dość małą czcionką. Książkę przełożyły na polski: Dorota Pomadowska, Monika Skowron i Natalia Wiśniewska. Zrobiły to dobrze, bo nigdzie nie czuć różnicy w stylu czy w słownictwie, pomogła w tym na pewno także skrupulatna redakcja, choć nie ukrywam, znalazłam w książce trochę literówek. Nie mniej jednak książka została świetnie wydana przez Wydawnictwo Znak Litera Nova i bardzo miło trzyma się taką pozycję w rękach.

Komu poleciłabym tę książkę? Przede wszystkim tym, którzy kochają czytać biografie. Spodoba się na pewno tym, którzy interesują się historią kina. Córka Dietrich brała udział w produkcji niemal każdego filmu z udziałem gwiazdy, opisuje tworzenie tych obrazów niezwykle dokładnie – czasami aż zbyt dokładnie. W pewnym momencie detale dotyczące strojów i makijażu Dietrich oraz menu jej wystawnych kolacji w restauracjach po prostu nużą.

Biografia Rivy to jednakże niesamowity dokument historyczny pokazujący życie elit w XX wieku. Ten kontrast – przepychu, bogactwa, awantur w restauracji z powodu braku czarnego chleba do barszczu w zestawieniu z życiem „zwykłych” ludzi w czasie pierwszej czy drugiej wojny światowej jest wręcz niesamowity. Ale wiecie co jest w tym najciekawsze? Że obraz, który maluje Riva jest porażający. Bogactwo, w którym niemal kąpali się opisani przez nią aktorzy, producenci filmowi, itd. nigdy nie szło w parze ze szczęśliwym, spokojnym życiem, wręcz przeciwnie. Riva wymienia z imienia nazwiska gwiazdy, które miały cokolwiek wspólnego z Dietrich, ich nawyki, słabości, zdrady i związki. Znacie te nazwiska, znacie te wybitne osobowości, bo oglądaliście ich filmy, czytaliście ich książki. Maria Riva robi tak wspaniałą wręcz antyreklamę Hollywood, że aż miło. Z drugiej strony, czytając, jak powstawały filmy aż ma się ochotę je wszystkie obejrzeć. Dodam, że większość z nich jest do znalezienia w internecie, a na Spotify macie całe playlisty z piosenkami Dietrich. Jestem pewna, że do nich sięgniecie w trakcie lektury lub po niej.

 Czasami mam wrażenie, że biografia Rivy o swojej matce była formą poradzenia sobie z żałobą. Innym razem myślę, że córka mściła się na swojej matce, która odebrała jej dzieciństwo, młodość, dojrzałość. Maria Riva była wychowywana po to, by służyć matce, być jej własnością i jej produktem, a proces uwolnienia się od takiego piekła musiał być bolesny.

Myślę też sobie, że Marlena Dietrich, gdyby dziś żyła, byłaby królową mediów społecznościowych i salonów medycyny estetycznej, która chorobliwie korzystałaby z dobrodziejstw operacji plastycznych. A propos, oglądaliście nowe zdjęcia 63-letniej Madonny? Nie, to polecam? Podobny kaliber i podobna sława. Obawiam się, że końcówka życia może być też podobna, ale to już nie ma nic wspólnego z książką o Marlenie Dietrich.

„Der grosse Sommer” Ewald Arenz

język niemiecki

Wydawnictwo Dumont Buchverlag, 2021

gatunek: coming of age

Akcja powieści rozgrywa się w Niemczech w latach osiemdziesiątych, w czasach, gdy młodzi spędzali czas bez internetu i telefonu komórkowego. Friedrich, Alma, Beate i przyjaciel Johann szwendają się po małym miasteczku, kupują miejsce na cmentarzu, jeżdżą cudzą koparką czy skaczą do basenu w nocy z naprawdę dużej wysokości. Słowem: beztroska młodość i do tego upalne lato.

Styczeń. Jest szaro, pandemicznie i depresyjnie, dlatego pomyślałam, że opowiem Wam dziś o książce, w której główną rolę odgrywa lato. Książkę Ewalda Arenza „Der grosse Sommer” (tłumaczenie dosłowne: „Wielkie lato”) wydało wydawnictwo Dumont Verlag z Kolonii i nie wiem, czy powieść zostanie przetłumaczona na język polski, ale obiecałam Wam również recenzje książek po niemiecku i rekomendacje, więc tak oto zaczynamy przygodę z powieściami w języku niemieckim.

Przy okazji przedstawię Wam ciekawego według mnie pisarza – Ewalda Arenza, który urodził się w 1965 roku w Norymbergii i jest nauczycielem w gimnazjum. Uczy języka angielskiego i historii. Od kilkunastu lat pisze książki. Przy okazji polecam Wam konto instagramowe pisarza, dowiecie się z niego wiele o jego zainteresowaniach, życiu, dosyć oryginalnym sposobie ubierania.

Jego pierwszym prawdziwym bestsellerem była powieść „Die alte Sorten” z 2019 roku. Ta książka w wydaniu kieszonkowym, czyli Taschenbuch, była najczęściej kupowaną książką w Niemczech, a sama historia opowiadała o relacji między dwoma kobietami – młodą, zbuntowaną Sally i starszą Liss. Kobiety pracują w sadzie gruszkowym (stąd na okładce książki piękne gruszki, a „Alte Sorten” to po prostu stare odmiany gruszek). Brzmi dobrze, prawda?

Drugim bestsellerem Arenza jest powieść „Der grosse Sommer”, czyli „Wielkie lato” z piękną błękitną okładką i wypukłą postacią… kobiety? Mężczyzny? Postać skacze do wody. Już dla samej okładki warto chwycić tę książkę i ją przejrzeć.

Woda, błękit, lato, a przede wszystkim młodość, dojrzewanie, pierwsza miłość, pierwszy raz, pierwsza śmierć – to główne motywy powieści. Choć brzmią być może banalnie, to język jakim posługuje się Arenz, postaci jakie tworzy, są naprawdę bardzo ciekawe i żywe.

Głównym bohaterem książki jest szesnastoletni Friedrich Büchner, który ma problemy z nauką i musi zdać poprawkowe egzaminy z łaciny i matematyki, by dostać promocję do kolejnej klasy. Inaczej z hukiem wyleci ze szkoły. W związku z tym rodzice postanawiają wysłać go na wakacje do dziadków, u których ma się skoncentrować na nauce, a sami wraz z licznym rodzeństwem Friedricha, wyjeżdżają na wakacje. W mieście zostaje jeszcze Alma – starsza siostra Friedricha, która odbywa praktyki w domu starców oraz Beate – pierwsza miłość dojrzewającego chłopaka. Główny bohater to taki sympatyczny, roztrzepany chłopak, który chce dobrze, a wychodzi inaczej. Ciągle rozrabia, ale w gruncie rzeczy ma złote serce i nie chce nikomu sprawiać kłopotów. A już na pewno nie dziadkowi, profesorowi bakteriologii, przed którym czuje respekt, żeby nie powiedzieć: „strach”.

Akcja powieści rozgrywa się w Niemczech w latach osiemdziesiątych, w czasach, gdy młodzi spędzali czas bez internetu i telefonu komórkowego. Friedrich, Alma, Beate i przyjaciel Johann szwendają się po małym miasteczku, kupują miejsce na cmentarzu, jeżdżą cudzą koparką czy skaczą do basenu w nocy z naprawdę dużej wysokości. Słowem: beztroska młodość i do tego upalne lato. Pięknie autor opisuje ten młodzieńczy czas, czuć to lato, o którym pisze, wszystko jest żywe, pachnące. Ta książka po prostu działa na zmysły. Zawiera też wątki autobiograficzne autora, a ponadto… każdy z nas ma w pamięci swoje „wielkie lato”, prawda?

Bardzo ciekawie jest też stworzona postać dziadka profesora – osoby, z którą nie da się raczej pożartować, poważną, żyjącą w swoim, hermetycznym świecie. Jednak jak trzeba, dziadek pomaga Friedrichowi, ma słabość do swojego wnuka, choć relacje z nim nie są normalne i ciepłe. Friedrich poznaje też historię swojej rodziny, pierwszy raz styka się z drugą wojną światową widzianą oczami przodków.

Ta historia przypomina mi nieco inną powieść niemieckiego pisarza Wolfganga Herrndorfa „Czik”, która była wydana także w Polsce przez wydawnictwo W.A.B. w 2010 roku w przekładzie Agnieszki Kowaluk. O Herrndorfie opowiem Wam jednak innym razem, bo jest to także według mnie bardzo ciekawy pisarz.

Podsumowując, jeśli czytanie w języku niemieckim sprawia Wam frajdę (tu dodam jedynie, że do przeczytania i do cieszenia się tą książką potrzebna jest naprawdę bardzo dobra znajomość niemieckiego), albo jeśli pracujecie w jakimś wydawnictwie i potrzebujecie dobrej literatury do wydania w Polsce, to polecam tę powieść o dojrzewaniu (coming of age Roman).

„Jak wychować nazistę” Gregor Ziemer

przekład: Anna Dorota Kamińska

Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2021

gatunek: reportaż

Reportaże Gregora Ziemera tłumaczą jak ważna jest rola edukacji i nauczycieli w kształtowaniu społeczeństwa, jak państwo może w tym procesie uczestniczyć i co może tym samym osiągnąć. A cele bywają, jak wiemy różne, niekoniecznie dobre.

„Buch, czyli książka” skupia się na literaturze niemieckojęzycznej, ale także na książkach poświęconych Niemcom – historii, stosunkom polsko-niemieckim. Stąd nie dziwcie się proszę, że zaprezentuję Wam książkę, która powstała w języku angielskim, ale jej tematyka jest według mnie niezwykle „niemiecka”, ważna i aktualna.

„Education for Death” – tak brzmi oryginalny tytuł książki, którą wydano w USA w 1941 roku. Jej autorem jest amerykański pedagog, pisarz i korespondent Gregor Ziemer, który żył w Niemczech w latach 1928 – 1939 roku i pełnił funkcję dyrektora szkoły amerykańskiej w Berlinie. Jego uczniami były między innymi dzieci pochodzenia żydowskiego, będące ofiarami coraz większej przemocy ze strony niemieckich rówieśników. To oraz fakt, że Ziemer był świadomy schyłku demokracji w Niemczech i narodzin wraz z wielkim rozkwitem nazizmu spowodowało, że z dziennikarskim zacięciem zaczął pisać reportaże o edukacji nazistowskiej w Niemczech. Swoje obserwacje spisywał w formie notatek, a po powrocie do USA opublikował książkę, o której mówimy. Później wrócił jeszcze do Europy i pracował jako korespondent. Pomagał także w procesach norymberskich prowadzonych przeciwko głównym zbrodniarzom trzeciej Rzeszy. Napisał także inne książki o tej tematyce, ale największy rozgłos przyniosło mu właśnie „Education for Death”. Sam Walt Disney już w 1943 roku wyprodukował film animowany na podstawie książki, w którym  głównym bohaterem jest chłopiec Hans indoktrynowany przez Hitlerjugend.

Dosłownie kilka miesięcy temu dostałam wiadomość z pytaniem, czy mogę polecić lektury tłumaczące, dlaczego Niemcy byli w stanie dopuścić do czegoś takiego jak nazizm, holokaust. Dlaczego zgodzili się, dali przyzwolenie na zagładę. Takich lektur jest dużo. Nie jestem historyczką, nie zamierzam oceniać, oskarżać, ale cieszę się, że takie książki jak ta, są wydawane w Polsce. Podtytuł książki „Jak wychować nazistę” brzmi: „Reportaż o fanatycznej edukacji”. Jasne, że mówimy zatem nie tylko o nazizmie, ale również o doktrynach, ślepym podporządkowaniu się jednostce, rozwoju systemów autorytarnych, o procesach prowadzących do osłabienia demokracji i rządzeniu przez ludzi nie umiejących porozumiewać się z innymi, narzucający swoje przekonania, wiarę, poglądy całej reszcie społeczeństwa. Brzmi znajomo? No właśnie.

Książka Ziemera składa się z 8 reportaży oraz fotografii przedstawiających indoktrynację niemieckich dzieci i młodzieży. Autor uzyskał zgodę od ówczesnego ministra edukacji Bernharda Rusta, aby móc brać udział w różnych ceremoniach szkolnych i odwiedzać strzeżone przed cudzoziemcami placówki np. szkoły, domy samotnych matek, sanatoria, obozy młodzieżowe, itd. Ta zgoda nie jest taka oczywista i była z pewnością przemyślaną decyzją. Naziści nienawidzili Amerykanów, dlaczego więc chcieli dopuścić dyrektora szkoły do sekretnego świata Hitlerjugend? A dlatego, by pokazać całemu światu, że są gotowi ginąć za swój kraj, za swojego wodza, aby zademonstrować według nich bezbłędny system edukacji oparty na patriotyzmie i chęci walki.

Dotyczy to wszystkich, nie tylko młodych mężczyzn i żołnierzy. Wszyscy zdrowi Niemcy mieli swoje miejsce w sercu wodza – Hitlera. Ziemer opisuje zatem, w jaki sposób państwo wychowywało dzieci, co było ważne w edukacji chłopców, a co w edukacji dziewcząt, których przypomnijmy, jedynym zadaniem było rodzenie zdrowych żołnierzy. Ziemer odwiedza szkoły, obozy młodzieżowe Hitlerjugend, domy opieki dla samotnych matek, które z dumą rodziły nieślubne dzieci, by oddać je państwu pod opiekę i móc ponownie zachodzić w ciążę. Wielkie wrażenie wywołuje na czytelnikach jego relacja ze szpitala, w którym mówi o sterylizacji kobiet, czy opisy podręczników szkolnych i zawartych w nich propagandowych treści.

Fanatyzm jest straszny, ale jest wymysłem ludzi.

Te reportaże tłumaczą, jak ważna jest rola edukacji i nauczycieli w kształtowaniu społeczeństwa, jak państwo może w tym procesie uczestniczyć i co może tym samym osiągnąć. A cele bywają jak wiemy różne, nie zawsze dobre.

 Ziemer nie ocenia jednostek tylko system, nie krytykuje ludzi, którzy znaleźli się tak naprawdę w pułapce. Nigdy nie pisze na przykład, że Niemcy są źli. On opowiada, na czym polega system zmuszający ludzi do zabijania w imieniu państwa i w zgodzie z prawem. A system ten został zorganizowany z mistrzowską precyzją, przez co w przeciągu kilkunastu lat, miliony ludzi uwierzyło, że będzie im lepiej, jeśli podporządkują się Hitlerowi. Brakuje mi u Ziemera nieco ogólnych informacji o kryzysie gospodarczym, który doprowadził Hitlera do władzy. On nie pisze na przykład o rodzicach dzieci wysyłanych do niemieckich szkół. W jakiej byli oni sytuacji, gdzie pracowali i jaki był ich status. Ziemer pisze stricte o placówkach, o tym jak były zorganizowane, o tym, dlaczego Hitlerjugend było dla młodych atrakcyjne i jak wyglądało dzieciństwo i młodość w kraju rządzonym przez oczarowanych nazizmem dorosłych.

Czytanie takich książek powinno być obowiązkiem, kto wie, może można by się z nich więcej nauczyć i dowiedzieć, niż z podręczników do nauki historii, które są oparte na suchych faktach i danych liczbowych. Ta książka jest ostrzeżeniem i podręcznikiem opowiadającym o tym, jak państwo może mieć wpływ na kształtowanie nas i naszych dzieci. Obojętne gdzie, czy w Niemczech czy w Polsce.

Jeśli interesuje Was historia Niemiec, a także teraźniejszość Polski – przeczytajcie tę książkę.